bajki, przypowieści, historie

imbrykImbryk, Hans Christian Andersen

Był sobie pewnego razu imbryk do herbaty, dumny z porcelany, z której był zrobiony, dumny ze swej wysmukłej szyi i z dużego ucha. Miał on szyję z przodu, ucho z tyłu i o tym wciąż mówił; nie mówił zaś nigdy o swej pokrywce, która była stłuczona i sklejona, co było wielkim brakiem, a niechętnie mówi się o swych brakach, inni to przecież robią za nas. Filiżanki, garnuszek do śmietanki i cukiernica, cały serwis do herbaty – całe to towarzystwo zwracało uwagę na pęknięcie pokrywki i rozmawiali o tym więcej niż o pięknym uchu i niezwykłej szyi; imbryk do herbaty wiedział o tym dobrze.

– Znam ich! – mówił sam do siebie. – Znam także dobrze moje wady i uznaję je, na tym właśnie polega moja pokora i skromność; wszyscy mamy wady, ale posiadamy także i zalety.

Filiżanki mają uszka, cukiernica ma pokrywkę, a ja mam jedno i drugie, i jeszcze w dodatku coś z przodu, czego oni nie posiadają – szyję, która sprawia, że jestem królem stołu. Cukiernicy i garnuszkowi do śmietanki przypadło w udziale być służebnymi dobrego smaku, ale ja jestem tym szczodrym władcą, rozdaję błogosławieństwo łaknącej ludzkości; w moich wnętrznościach chińskie listeczki rozpuszczają się w gotowanej, pozbawionej smaku wodzie.

Wszystko to mówił imbryk, kiedy był beztroski i młody. Stał na nakrytym stole, podnosiła go w górę delikatna rączka; ale delikatna rączka okazała się niezręczna, imbryk upadł na ziemię, szyjka się stłukła, stłukło się ucho, o pokrywce nie ma co gadać, dość się już o niej mówiło. Imbryk leżał zemdlony na podłodze, wrzątek wyciekał z niego. Spotkał go ciężki cios, ale najsmutniejsze było to, że śmieli się z niego, a nie z niezręcznej dłoni, która go upuściła na ziemię.

– Nigdy nie będę się mógł pozbyć tego wspomnienia! – mówił imbryk później, opowiadając dzieje swego życia. – Nazwali mnie inwalidą, postawili w kącie, a na drugi dzień podarowali kobiecie, która żebrała o łyżkę skromnej strawy; zszedłem do rzędu nędzarzy, stałem bez użytku w kącie; ale kiedy tak stałem, zaczęło się dla mnie lepsze życie; jest się czymś jednym, a nagle staje się zupełnie czymś innym. Napełniono mnie ziemią; dla imbryka znaczy to samo co pogrzeb, lecz do ziemi włożono cebulkę kwiatu, kto ją tam włożył, kto mi ją podarował – nie wiem; ale był to dla mnie dar, wynagrodzenie za chińskie listeczki i wrzątek, za stłuczone ucho i szyję. Cebulka leżała w ziemi, leżała we mnie, stała się moim sercem, moim żywym sercem, a przecież nigdy przedtem nie miałem takiego serca. Wstąpiło we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa – zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może wydrzeć.

Drzewo

22-05-09_132241“Dawno, dawno temu na wyschłym i jałowym kawałku ziemi rosło nadzwyczajne drzewo. Było bardzo stare, a mówiono nawet, że tak stare jak Ziemia. Rodziło to drzewo cudowne owoce, wyzłocone i lśniące jak słońce, a było ich takie mnóstwo, że gałęzie uginały się pod ich ciężarem. Nikt jednak – niestety – nie mógł skorzystać z tego daru niebios, gdyż na jednej gałęzi rosły zatrute owoce, lecz żaden człowiek nie wiedział na której.  Nadeszły czasu wielkiego głodu. Nazbyt chłodna wiosna spustoszyła sady, nazbyt suche lato spaliło zbiory. I tylko stare drzewo zostało pokryte owocami, jeszcze piękniejszymi niż dotąd. Mieszkańcy wioski zebrali się pod nim i patrzyli z pożądaniem na owoce. Musieli dokonać wyboru: zaryzykować śmierć, zjadając zatrute owoce, albo umrzeć z głodu, nie tykając gałęzi. Krążyli wokół drzewa, nie mogąc się zdecydować, aż wreszcie pewien starzeć, którego już nic nie wiązało z życiem, ośmielił się pierwszy uczynić gest. Zerwał owoc z jednej gałęzi i zagłębił w nim zęby. Wszyscy mu się przyglądali. A potem, widząc, że śmiało gryzie kolejne kęsy, pośpieszyli i oni, żeby się pożywić. Miąższ owoców był soczysty, zaspokajał i głód, i pragnienie. I, o cudzie!, w miarę jak ludzie zrywali owoce, inne natychmiast rosły w ich miejsce.  W ciągu kolejnych dni ludzie z wioski ucztowali, śmiejąc się z dawnego strachu. I pomyśleć, że omal nie umarli z głodu z powodu tej drugiej, zatrutej gałęzi!  Po co – mówili – pozwalać rosnąc gałęzi tyleż bezużytecznej, co niebezpiecznej? Kiedy zapadła noc, wzięli zatem siekierę i odcięli gałąź przy samym pniu.  Niestety, gdy powrócili nazajutrz, ujrzeli, że wszystkie owoce opadły. Leżały, gnijąc, na ziemi. A drzewo, to piękne drzewo, tak stare jak sama Ziemia, było martwe…”

Źródło: Michel Piquemal, Bajki filozoficzne

perła

Drogocenna perła

Opowiada się w Indiach, że żył raz pewien mędrzec. Szedł on wzdłuż piaszczystego wybrzeża oceanu i doszedł wieczorem do niewielkiej wioski rybackiej. Mijał ją ze śpiewem, a gdy zostawił ją już za sobą, jakiś człowiek zaczął za nim biec, wołając:
– Zatrzymaj się, proszę! Daj mi, proszę, drogocenną perłę!
Mędrzec zdjął swoją sakwę i spytał:
– O jakiej to perle mówisz?
– O tej, którą masz w swoim worze. Śniłem tej nocy, że spotkam dziś wielkiego mędrca i że dostanę od niego drogocenną perłę, która uczyni mnie bogatym do końca moich dni.
Mędrzec zatrzymał się. Otworzył swój wór i rzeczywiście wyjął z niego piękną perłę. Była ogromna i jaśniała nadzwyczajnym blaskiem.
– Całkiem niedawno spostrzegłem tę wielką kulkę pośród ziaren piasku. Spodobała mi się, więc włożyłem ją do sakwy. Jest to zapewne ta rzadka perła, o której mówisz. Weź ją sobie, jest twoja.
Rybak był nadzwyczaj szczęśliwy. Pochwycił perłę i odszedł, tańcząc z radości. Mędrzec tymczasem wyciągnął się na piasku, by na nim przespać noc. Ale rybak w swojej chacie nie spał. Raz po raz przewracał się na posłaniu, drżąc ze strachu, że ktoś mógłby mu ukraść taki skarb. Nie zmrużył oka przez całą noc. A kiedy nastał ranek, wziął perłę i wyruszył śladem mędrca, aby go dogonić.
– Zwracam ci perłę, bo więcej mi przyniosła niepokoju niż bogactw. Naucz mnie raczej tej mądrości, która pozwoliła ci ofiarować mi perłę z tym prostym wyrzeczeniem. Bo to właśnie jest prawdziwym bogactwem.”

Michel Piquemal,Bajki filozoficzne

dzban

Pęknięcie w dzbanie

„Pewna stara chińska kobieta miała dwa wielkie dzbany na wodę i nosiła je na drążkach  powieszonych na ramionach. Jeden z dzbanów miał pęknięcie, natomiast drugi był bez wady i zawsze utrzymał pełną porcję  wody. Po długiej drodze od rzeki do domu starej kobiety jeden z dzbanów był zawsze do połowy pusty. To trwało całe dwa lata, a stara kobieta przynosiła do domu zawsze tylko w jednym dzbanie połowę  wody. Dobry dzban był oczywiście zawsze dumny ze swojego  wyczynu. Biedny pęknięty dzban za swój błąd bardzo się wstydził i bardzo go to trapiło, że potrafił wykonać tylko połowę tego, do czego był przeznaczony. Po dwu latach, które wydawały mu się straszne, rzekł do kobiety: „Bardzo się wstydzę za swoje pęknięcie, gdyż z niego wycieka woda po całej drodze do twojego domu“. Stara kobieta uśmiechnęła się. „Nie zauważyłeś, że na twojej stronie drogi  kwitną kwiaty, a na drugiej stronie nie? Zasiałam na twojej stronie nasionka, gdyż wiedziałam o twoim pęknięciu i w ten sposób za każdym razem, gdy wracamy do domu, podlewałeś je. Przez całe dwa lata mogłam zrywać te piękne kwiaty i przyozdabiać nimi stół.  Gdybyś nie był takim, to piękno by nie istniało i nie zdobiło naszego domu”.

Atlas

Zbigniew Herbert (Atlas)

“Tylko jeden, jedyny raz zdołał uwolnić się od ucisku losu. Historia jest znana, więc opowiemy ją w dużym skrócie. Było tak: Herakles musiał zdobyć dla króla Eurysteusza złote jabłko z ogrodu Hesperyd. Ogród znajdował się niedaleko wiecznego postoju Atlasa, a przy tym Hesperydy były jego córkami. Skomplikowane transakcje, wymagające zaufania, najlepiej załatwiać w rodzinie. Na czas nieobecności tytana Herakles zobowiązał się zastąpić go, w zamian za przyjacielską pomoc w zdobyciu upragnionego owocu. Wędrówka Atlasa do ogrodu Hesperyd była na pewno jego najwspanialszym przeżyciem. Szedł lekki – uskrzydlona kolumna – przez świat, pozbawiony ciężaru, jakby stworzony z rosy, błękitnego powietrza i światła. Czuł cudowną bezważkość wszystkich rzeczy. Przeklęte niebo wydało mu się po raz pierwszy eteryczne, dalekie — i zaiste piękne. Kiedy powrócił do Heraklesa, oszołomiony i szczęśliwy, powiedział naiwnie, że sam odniesie jabłko Eurysteuszowi. Przebiegły heros wyraził zgodę, poprosił tylko, żeby Atlas na chwilę podtrzymał sklepienie, bo musi poprawić poduszkę na głowie. Tak się stało. Po czym bohater bez skrupułów opuścił tytana i wszystko wróciło do starego, kosmicznego porządku. Cała ta historia jest moralnie mało budująca, a nawet towarzysko niesmaczna. Nie wiadomo po co opowiada się ją dzieciom. “

psyche

Jan Parandowski Mitologia (Eros i Psyche)

Była sobie raz królewna i nazywała się Psyche, co po grecku znaczy: dusza. Była tak piękna, że poddani modlili się do niej zapominając o Afrodycie. Zagniewana bogini wezwała Erosa i kazała mu w sercu Psyche obudzić miłość do najszkaradniejszego potwora, jaki się znajdzie na ziemi. Lecz Eros, ujrzawszy dziewczynę, sam się zakochał i dał jej pałac cudowny. Przychodził do niej nocą i upominał, aby nigdy nie starała się poznać, kim on jest, bo gdy jego twarz zobaczy, zaczną się dla niej dni niedoli. Siostry, którym to opowiadała, szydziły z niej, mówiąc, że jej kochanek jest zapewne okropnym smokiem. Mówiły tak,  gdyż zazdrościły jej bogactw i splendoru. Ale Psyche uwierzyła. Nie mogąc przełamać ciekawości, pewnej nocy, gdy Eros spał, zapaliła lampę oliwną i podeszła do łóżka. Olśniona nieziemską pięknością, zadrżała i kropla gorącej oliwy spadła z kaganka na obnażone ramię boga. Eros obudził się i znikł. Znikł również pałac cudowny i królewna została sama na dzikiej, pustej skale. Afrodyta mściła się na niej zsyłając zgryzotę i ból, i mękę. Ale Eros, który kochał ją zawsze, niósł jej pomoc i pociechę. Na koniec Dzeus ulitował się nad parą kochanków i przyjął Psyche na Olimp, gdzie odbyły się jej zaślubiny z bogiem miłości.”

Frankl

Viktor Frankl, Wola sensu (fragment)

“Na krótko przed tym, jak Stany Zjednoczone przystąpiły do drugiej wojny światowej, ambasada amerykańska w Wiedniu poinformowała mnie, że mogę zgłosić się po odbiór wizy imigracyjnej. W tamtym czasie mieszkałem w Wiedniu z rodzicami, którzy byli już w podeszłym wieku. Oboje oczekiwali, że odbiorę wizę, a następnie jak najszybciej opuszczę kraj. W ostatniej chwili zacząłem się wahać, zadając sobie pytanie, czy naprawdę powinienem i czy w ogóle mogę tak postąpić. Dotarło do mnie bowiem, co czeka moich rodziców. W sytuacji w jakiej się znajdowaliśmy, można się było spodziewać, że w ciągu kilku tygodni zostaną wywiezieni do obozu koncentracyjnego, który należałoby nazwać raczej obozem zagłady. Czy mogłem zostawić ich samych w Wiedniu, wiedząc jaki los ich tu czeka? Do tamtej pory chroniło ich moje stanowisko szefa oddziału neurologii żydowskiego szpitala, jednak po moim wyjeździe sytuacja diametralnie by się zmieniła. Rozważając, jak powinienem postąpić, czułem, że znalazłem się w położeniu, w którym człowiek  może już liczyć tylko na tak zwany znak z niebios. Po powrocie do domu znalazłem kawałek marmuru. Zapytałem ojca skąd się tam wziął, on zaś odpowiedział: 
– Wiesz, Viktorze, znalazłem go dzisiaj rano w miejscu gdzie stała synagoga (spalona przez narodowych socjalistów).
– Dlaczego wziąłeś go ze sobą? – zaciekawiłem się. 
–  Ponieważ stanowi fragment jednej z dwóch tablic z dziesięcioma przykazaniami – odparł i pokazał mi wyrytą w kamieniu złoconą literę hebrajskiego alfabetu. Powiem więcej – ciągnął – jeśli tak cię to interesuje. Otóż ta hebrajska litera symbolizuje jedno z dziesięciu przykazań. Oczywiście natychmiast zapytałem które. Odpowiedź brzmiała:
– Czcij ojca swego i matkę twoją abyś długo żył na ziemi. W tej samej chwili postanowiłem, że pozostanę w kraju z rodzicami i nie skorzystam z proponowanej mi wizy. Można oczywiście stwierdzić, że był to zwykły test projekcyjny – w głębi ducha musiałem już dawno podjąć decyzję, której projekcją stał się kawałek marmuru. Gdybym jednak dostrzegł w nim wyłącznie węglan wapnia, wówczas byłby to również wynik testu projekcyjnego, dałbym bowiem wyraz swojemu poczuciu bezsensu albo wewnętrznej pustki czy próżni, którą nazywam pustką egzystencjalną. “

Rene Magritte

Rene Magritte

Kazimierz Wójtowicz, Okruchy (o młotku)

“Pewien pan domu chciał powiesić sobie nowy obraz… Był  już w posiadaniu gwoździa, ale brakowało mu jeszcze młotka. Wiedział, że sąsiad ma ten sprzęt, więc postanowił od niego pożyczyć. Ale w tym momencie ogarnęło go zwątpienie: Co to będzie, gdy sąsiad nie zechce mi pożyczyć owego młotka? Wczoraj już mnie tak jakoś niedbale pozdrowił na klatce schodowej. Może się śpieszył, a może tylko pośpiechem chciał ukryć swoją niechęć do mnie? Może ma jakieś urazy do mnie? Ale co to może być? To muszą być czyste urojenia. Jeżeli ktoś chciałby ode mnie pożyczyć jakieś narzędzie dałbym mu je natychmiast. A dlaczego on nie chce tego zrobić? Jak można być takim „nieużytkiem”? i na dodatek wydaje mu się, że ja jestem zależny od niego. Po prostu dlatego tylko, że on posiada akurat ten głupi młotek, którego ja potrzebuję…..tego już za dużo…. I pan domu wypada z mieszkania jak furiat, dzwoni do sąsiada. Sąsiad otwiera drzwi i zanim zdążył powiedzieć „dzień dobry”, ten na niego z krzykiem:. – Ty chamie, udław się tym swoim młotkiem!”

kubuś

Certyfikat prawa do zabawy

Tym certyfikatem zaświadcza się, że… ——————————– jest dożywotnim, pełnoprawnym członkiem Wspólnoty Dorosłych Dzieci i jest na zawsze uprawniony(a) do:

Spacerów w deszczu, skakania przez kałuże, zbierania tęcz, wąchania kwiatów, puszczania baniek mydlanych, zatrzymywania się wzdłuż drogi, budowania zamków z piasku, oglądania zachodów słońca, księżyca i gwiazd, mówienia wszystkim „cześć”, chodzenia boso, przeżywania przygód, śpiewania w łazience, bycia wesołym w głębi serca, czytania książek dla dzieci, niemądrych zachowań, kąpania się w pianie, trzymania się za ręce, tańczenia, obejmowania i całowania, śmiechu i płaczu dla zdrowia.

Wędrowania po okolicy, odczuwania lęku, smutku, złości i szczęścia, porzucenia zmartwień, poczucia winy i wstydu. Mówienia „tak”, mówienia „nie”, wypowiadania czarodziejskich słów, zadawania masy pytań, jazdy na rowerze, rysowania i malowania, widzenia inaczej, przewracania się i powstawania, rozmów ze zwierzętami, spoglądania w niebo.

Ufania światu, późnego wstawania, wspinania się na drzewa, drzemki, nic nie robienia, marzeń na jawie, posiadania zabawek, walki na poduszki, poznawania rzeczy nowych, zapału do wszystkiego, błazenady, radości z istnienia swojego ciała, słuchania muzyki, odkrywania działania rzeczy, tworzenia nowych reguł, opowiadania historyjek.

Zbawiania świata, przyjaźni z innymi dziećmi z sąsiedztwa, oraz czynienia cokolwiek jeszcze, co daje więcej: szczęścia, poczucia niezwykłości, odprężenia, kontaktów z innymi, zdrowia, radości, miłości, zdolności do bycia twórczym, przyjemności, obfitości, wysokiej samooceny, odwagi, zrównoważenia, spontaniczności, wzruszenia, piękna, spokoju i energii życiowej; zarówno wyżej wymienionemu(ej), jak też pozostałym istotom ludzkim na tej planecie.

Co więcej, wyżej wymieniony(a), jest niniejszym oficjalnie uprawniony(a) do częstego odwiedzania:

wesołych miasteczek, plaż, łąk, szczytów gór, basenów, lasów, boisk, leśnych polan, wakacyjnych obozowisk, przyjęć urodzinowych, cyrków, ciastkarni, lodziarni, teatrów, akwariów, muzeów, planetariów, sklepów z zabawkami i innych miejsc, gdzie dzieci małe i duże przychodzą się bawić.

Oraz – jest usilnie proszony(a), żeby nigdy nie zapominał(a) motta Wspólnoty Dorosłych Dzieci:

„NIGDY NIE JEST ZA PÓŹNO, ŻEBY MIEĆ SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO”

Pociąg „Życie”

 Życie nie jest niczym innym jak podróżą pociągiem:

składającą się z wsiadania i wysiadania,

naszpikowanym wypadkami, przyjemnymi niespodziankami oraz głębokimi smutkami

Rodząc się, wsiadamy do pociągu i znajdujemy tam osoby, z którymi myślimy być zawsze podczas naszej podróży: naszych rodziców. Niestety, prawda jest inna. Oni wysiadają na jakiejś stacji pozbawiając nas swojej czułości, przyjaźni i niezastąpionego towarzystwa.

Jednak to nie przeszkadza, by wsiadły inne osoby, które staną się dla nas bardzo szczególne.

Przybywają nasi braci, przyjaciele i cudowne miłości. Wśród osób, które jadą tym pociągiem, będą takie, które robią sobie zwykłą przejażdżkę; Takie, które wywołują w podróży tylko smutek…Oraz takie, które krążąc po pociągu będą zawsze gotowe do pomocy potrzebującym

Wielu wysiadając pozostawi ciągłą tęsknotę…Inni przejdą tak niezauważenie, że nie zdamy sobie sprawy, że zwolnili miejsce. Ciekawe jest, że niektórzy pasażerowie, którzy są przez nas najbardziej ukochani, zajmą miejsca w wagonach najbardziej oddalonych od naszego.

Dlatego będziemy musieli przebyć drogę oddzielnie, bez nich. Oczywiście, nic nam nie przeszkadza, by w trakcie podróży porozglądać się -choć z trudnością – po naszym wagonie

i dotrzeć do nich…Ale niestety, nie będziemy już mogli usiąść przy ich boku, ponieważ miejsce to będzie już zajęte przez inną osobę. Nie ważne; ta podróż właśnie tak wygląda:

pełna wyzwań, marzeń, fantazji, oczekiwań i pożegnań… Ale nigdy powrotów.

A zatem, odbądźmy naszą podróż w możliwie najlepszy sposób. Próbujmy zawierać znajomości z każdym pasażerem szukając w każdym z nich ich najlepszych cech.

Pamiętajmy, że zawsze w jakiejś chwili w podróży oni mogą bełkotać i prawdopodobnie będziemy musieli ich zrozumieć…Ponieważ nam również wiele razy będzie plątać się język, i będzie ktoś, kto nas zrozumie. Wielka tajemnica na końcu polega na tym,

że nigdy nie będziemy wiedzieć na jakiej stacji wysiadamy, ani gdzie wysiądą nasi towarzysze, ani nawet ten, który zajmuje miejsce  przy naszym boku.

Zastanawiam się, czy kiedy wysiądę z pociągu, poczuję nostalgię… Wierzę, że tak.

Oddzielić się od niektórych przyjaciół, z którymi odbywałem podróż będzie bolesne.

Pozwolić, by moje dzieci pozostały same, będzie bardzo smutne. Ale chwytam się nadziei,

że kiedyś przybędę na stację główną i zobaczę jak przybywają z bagażem, którego nie posiadali przy wsiadaniu.

Uszczęśliwi mnie myśl, że współpracowałem przy tym, by ich bagaż rósł i stawał się

bardziej wartościowy. Mój przyjacielu, sprawmy, by nasz pobyt w tym pociągu był spokojny i wart starań. Róbmy tak, by gdy nadejdzie chwila wysiadania, na naszym pustym miejscu pozostała tęsknota i miłe wspomnienia dla tych, co kontynuują podróż.

Tobie, gdyż jesteś częścią mojego pociągu, życzę…

Szczęśliwej podróży!!!

Szczęście

 Jeżeli masz jedzenie w lodówce, ubranie na grzbiecie, dach nad głową i łóżko do spania…To jesteś bogatszy niż 75% ludzi na świecie

Jeśli masz pieniądze w banku i trochę drobnych w portfelu…

To należysz do 8% najbogatszych ludzi na świecie

Jeżeli obudziłeś się rano bardziej zdrowy niż chory…

To masz się lepiej niż milion ludzi którzy nie przeżyją tego tygodnia!

Jeżeli nigdy nie doświadczyłeś niebezpieczeństw wojny, samotności więzienia, tortur i głodu

To jesteś w lepszym położeniu, niż 500 milionów ludzi na świecie

Jeżeli możesz chodzić do kościoła bez strachu, nie obawiając się aresztowania, tortur lub śmierci…

To masz więcej szczęścia niż miliard ludzi na tym świecie

Jeżeli Twoi rodzice żyją i ciągle są małżeństwem

…jesteś wyjątkową rzadkością

Jeśli potrafisz trzymać głowę wysoko z uśmiechem na twarzy i umiesz okazać wdzięczność…

…to jesteś wybrańcem, bo wielu potrafi być wdzięcznym ale niewielu to robi…

Jeżeli możesz trzymać kogoś za rękę, przytulić kogoś, lub chociaż poklepać po ramieniu

…to jesteś szczęściarzem bo możesz przekazać ukojenie

Jeżeli możesz przeczytać te wiadomość, to otrzymałeś podwójne błogosławieństwo:

– Ktoś o Tobie myśli…  a co więcej, jesteś szczęśliwszy niż dwa miliardy ludzi którzy w ogóle nie umieją czytać.

Autor nieznany

"Zwróć swą twarz ku słońcu, a cień zostanie w tyle" (przysłowie afrykańskie)

„Zwróć swą twarz ku słońcu, a cień zostanie w tyle” (przysłowie afrykańskie)

Hans Christian Andersen „Cień”

W gorących krajach słońce pali tak okropnie, że skóra ludzka od jego promieni ciemnieje, aż staje się zupełnie czarną u Murzynów.

Pewien młody uczony z naszych stron północnych udał się w kraje gorące. O różnicy klimatu wiedział bardzo dobrze z książek, ale się wielu rzeczy nawet nie domyślał. Nie przypuszczał na przykład, że w ciągu dnia, kiedy słońce świeci jasno, będzie musiał, jak wszyscy tamtejsi mieszkańcy, siedzieć zamknięty w domu. Wyglądało to, jakby wszyscy w mieście spali: zamykano okiennice, drzwi i bramy, zapuszczano ciężkie rolety. Na ulicach było pusto. Na tej ulicy zwłaszcza, gdzie zamieszkał nasz młody uczony, niepodobna było wytrzymać: słońce świeciło na niej od rana do nocy i zdawało się biedakowi, że siedzi w rozpalonym piecu.

To gniewało go i męczyło, schudł i pobladł; nawet cień jego się skurczył i krył, jak mógł, przed słońcem, czekając, aż zajdzie, aby odżyć znowu. Przyjemnie i zabawnie było patrzeć na to: ledwo wniesiono światło do pokoju, cień prostował się, wydłużał, grubiał, rozpościerał po ścianie i suficie. Musiał się wyciągać, aby nabrać sił i rozmiarów.

I uczony młodzieniec też oddychał. Otwierał okna, siadał na balkonie, a gdy zgasły ostatnie zorze i gwiazdy zamigotały na niebie, zdawało mu się, że wraca do życia. Całe miasto także budziło się ze snu: na balkonach, które przy każdym mieszkaniu znajdują się w tych krajach, ukazywali się ludzie, ażeby odetchnąć trochę chłodniejszym powietrzem; ulica się zaludniała. Krawcy i szewcy siadali przed swymi sklepami, wynoszono krzesła, stoliki i światła, rozlegały się śmiechy i rozmowy. Tu idą na przechadzkę wesołe gromady, strojne panie, panowie, tam ubożsi, spracowani robotnicy. Słychać śpiewy i krzyki. Cisną się powozy, dzwonią dzwonki osłów. Tam prowadzą nieboszczyka z muzyką, śpiewami, biją w kościelne dzwony. Pełno życia i wrzawy na ulicy.

W jednym tylko domu, właśnie naprzeciw mieszkania uczonego młodzieńca, dziwnie było cicho. A przecież ktoś tam mieszkał: stały kwitnące kwiaty na balkonie, musiał je ktoś podlewać, skoro nie pomdlały od słonecznego żaru; drzwi uchylano także przed wieczorem, choć w pokoju było ciemno, przynajmniej w tym od ulicy; a z głębi domu dochodziły ciche, słodkie dźwięki muzyki.

Młodzieńcowi wydawało się to cudownie pięknem, — być może jednak, że tylko mu się tak zdawało, gdyż wszystko podobało mu się w ciepłych krajach prócz palącego słońca. Chcąc się czegoś dowiedzieć o sąsiadach, dopytywał gospodarza swego domu, ale ten nic nie wiedział. Ktoś niezawodnie mieszkał naprzeciwko, ale kto — nie wiadomo. A co do muzyki, uważał ją za bardzo nudną.

— Ktoś się uczy jednej i tej samej sztuki; jedno i jedno w kółko. To nieznośnie nudne.

Razu pewnego uczony młodzieniec zbudził się w nocy. Spał przy otwartym oknie i kiedy wiatr lekko uniósł firankę, wydawało mu się, że na balkonie sąsiedniego domu widzi szczególne światło.

Podniósł się na łóżku i spojrzał naprzeciwko: — kwiaty na balkonie jaśniały dziwnym blaskiem, jak płomyki, a pomiędzy nimi stała prześliczna dziewczyna. I spostrzegł nagle, że to od niej bije ten blask cudowny, który go olśniewa.

Czy to nie senne złudzenie? Zerwał się z posłania, odsunął firankę — ale dziewczyna zniknęła natychmiast, zniknęło dziwne światło, kwiaty nie płonęły niby żywe ogniki, choć wydawały się piękne jak zawsze. Drzwi do pokoju były uchylone i z wnętrza domu płynęła muzyka tak cicha, słodka, iż można było przy niej zapomnieć o rzeczywistości i marzyć, marzyć bez końca.

Prawdziwe czary. Ale kto tam mieszka? I którędy się wchodzi do tego mieszkania, bo od ulicy ani z boków domu niema bramy ani furtki, a dół zajmują same sklepy.

W kilka dni potem pewnego wieczora usiadł młodzieniec znowu na balkonie. Za nim w pokoju paliło się światło, więc też cień jego padał na dom przeciwległy.

I siedział tam na balkonie pośród kwiatów; a gdy się uczony poruszył, cień wykonywał takie same ruchy na tajemniczym balkonie.

— Zdaje mi się — pomyślał, patrząc na to młody człowiek że cień mój jest jedyną żyjącą istotą, która przebywa w tym szczególnym domu. Siedzi sobie między kwiatami, niby ich pan i właściciel, a ponieważ drzwi od pokoju uchylone, mógłby się zręcznie wsunąć i do środka, obejrzeć wszystko, co się tam znajduje i za powrotem opowiedzieć mi dokładnie.

— Tak, tak — rzekł żartobliwie — mój kochany cieniu, choć raz w życiu powinieneś przydać mi się na co. No, cóż? Idziesz? Dalej, śmiało, wchodź do środka!

I skinął głową. Cień skinął także.

— No, to idź, tylko nie baw tam za długo. Czekam pana.

Podniósł się z krzesła, cień podniósł się także na przeciwległym balkonie; a kto by patrzył wtedy uważnie na wszystko, łatwo by dostrzegł, że w tej samej chwili, kiedy młodzieniec wchodził do swego pokoju i zapuszczał firankę, cień przez drzwi uchylone wsunął się do tajemniczego mieszkania.

Kiedy nazajutrz z rana młody człowiek wyszedł jak zwykle, aby przeczytać gazety i wypić szklankę kawy, ze zdziwieniem spostrzegł, przechodząc ulicą, że nie ma wcale cienia.

— A to co? — rzekł zdziwiony. — Nie mam cienia? Czyżby wczoraj poszedł naprawdę i nie powrócił dotąd?

I rozgniewało go takie zuchwalstwo.

Wieczorem usiadł znowu na balkonie i postawił światło za sobą w pokoju, wiedząc dobrze, że cień musi mieć przed niem tarczę ze swego pana. Ale cienia nie było. Podnosił się i siadał, przeciągał, kurczył — nic nie pomagało. Chrząknął kilka razy głośno — i to na nic.

To mogło go rozgniewać.

Lecz że w gorących krajach wszystko szybko rośnie, więc po tygodniu zauważył z przyjemnością, że nowy cień zaczyna mu z pod nóg wyrastać, kiedy idzie po słońcu; widocznie korzenie zostały. Po trzech tygodniach cień był całkiem przyzwoity, a gdy wrócił z podróży do ojczyzny, nieodstępny towarzysz każdego człowieka był tak duży, że mógłby oddać połowę bliźniemu.

Powróciwszy do domu, uczony pisał książki o wszystkim, co na świecie poznał, co jest prawdą, co jest piękne i dobre. — Tak upłynęło dni wiele, lat wiele. Wiele lat upłynęło.

— Uczony — już niemłody — siedział raz w swoim pokoju; wtem zapukano do drzwi.

— Proszę! — rzekł, — ale nikt jakoś nie wchodził.

Więc wstał, drzwi otworzył. Przed nim stał człowiek nadzwyczajnie chudy, który dziwnie mu się podobał. Zresztą był ubrany bardzo przyzwoicie i wyglądał na niepospolitą osobę.

— Z kim mam honor? — spytał uczony.

— Wiedziałem, że mię pan nie pozna — odparł z uśmiechem obcy. — Bo też stałem się o tyle człowiekiem, że już mogę nosić ubranie. Nie spodziewał się pan naturalnie spotkać mię w takim stanie? Czyż nie poznaje pan swojego cienia? Pewno pan nie przypuszczał, że powrócę kiedy? Ale powiodło mi się nadzwyczajnie, jestem dzisiaj bogaty i chciałem się wykupić.

Zadzwonił kosztownymi brelokami, na ręku błysnął mu pierścień z brylantem, gruby, złoty łańcuch wisiał u zegarka.

— Nie mogę przyjść do siebie — rzekł uczony. — Co to ma wszystko znaczyć?

— Naturalnie, że to niezwykła historia — odrzekł cień z całą powagą — ale pan jesteś także człowiekiem niezwykłym, a ja od pierwszej chwili mego życia uczyłem się wstępować w twoje ślady. Nic też dziwnego, że skoro uznałeś, iż jestem zdolny iść o własnej sile, sam mię w świat wyprawiłeś. Dziś mam świetne stosunki i majątek. Ale opanowała mię tęsknota zobaczenia pana raz jeszcze, nim umrzesz, i odwiedzenia zarazem ojczyzny. Każdy ma przywiązanie do swojego kraju.

Wiem, że masz pan cień inny, więc czy jemu czy też panu mam dług spłacić? Racz powiedzieć mi bez ceremonii.

— Czy to naprawdę ty jesteś? — mówił tymczasem uczony. — To nie do uwierzenia! Nigdy bym nie przypuścił, że można swój własny cień spotkać, jako człowieka!

— Powiedz mi pan tylko, ile mam zapłacić — nalegał gość — długów nienawidzę.

— Jak możesz o tym mówić? — rzekł uczony. — Nie wiem o żadnym długu. Jesteś wolnym jak każdy! Cieszę się niezmiernie, że ci się tak powiodło. Siadaj, stary przyjacielu i opowiedz mi coś o sobie. I cóż tam zobaczyłeś w tym domu zaczarowanym, który mi cię odebrał?

— Najchętniej to panu opowiem — rzekł cień, siadając — musisz mi jednakże przyrzec, że nikomu nie powiesz tutaj w mieście, iż byłem twoim cieniem. Widzisz pan, chcę się żenić. Mam na to.

— Ależ bądźże spokojny, mój kochany — rzekł uczony serdecznie — nikomu ani słówka nie powiem, kim jesteś rzeczywiście. Masz na to moje słowo.

— Słowo — cień, — szepnął gość z dziwnym uśmiechem.

Można było jednak poznać, że on sam rzeczywiście nie jest już cieniem, ale prawdziwym człowiekiem. Ubrany był doskonale: miał czarny, wykwintny garnitur, krawat czarny w najlepszym guście, cienkie lakierki, składany kapelusz, nie mówiąc o brelokach, brylantach w pierścieniu i kosztownym łańcuszku. Taki strój nie mógł przecież należeć do cienia.

— Więc posłuchaj pan — rzekł, wygodnie opierając swoje lakierki na ramionach nowego cienia, który niby pies wierny spoczywał u nóg swego pana. Gość chciał mu przez to może okazać swą wyższość, a może przykuć go mocniej do ziemi; — ale cień nowy zniósł to pokornie, bez ruchu, nasłuchując w milczeniu, jakim to sposobem można się stać niezależnym.

— Wiesz pan, kto mieszkał w domu naprzeciwko? — przemówił wreszcie gość z uśmiechem. To było najciekawsze. Wyobraź pan sobie — Poezja? Zabawiłem u niej trzy tygodnie, a to znaczy to samo, co żyć lat trzy tysiące i przeczytać wszystko, co stworzono i napisano. Mogę też powiedzieć śmiało: znam wszystko i wszystko widziałem na świecie!

— Poezja! — cicho powtórzył uczony. — Tak, ona często bywa samotnicą w wielkich i ludnych miastach. Poezja!… Tak, widziałem ją na mgnienie oka, choć sen mi ciążył jeszcze na powiekach. Widziałem jednak: stała na balkonie i jaśniała jak zorza północna; kwiaty ją otaczały jak żywe płomienie. Opowiadaj, mój drogi, opowiadaj! Jakież to zajmujące! Więc cóż? Skoro wszedłeś przez drzwi wpółotwarte do pierwszego pokoju…

— To był przedpokój panie. Mieliśmy jej przedpokój naprzeciw naszego balkonu. Tam nie było światła, tylko półmrok bardzo przyjemny, ale przez cały szereg drzwi otwartych widziałem mnóstwo komnat oświetlonych, coraz jaśniej, coraz wspanialej. Światło zabiłoby mię niezawodnie, gdybym był lekkomyślny i chciał się zbliżyć do dziewicy, stanowiącej punkt środkowy tego blasku, — ale jestem przezorny. Człowiek przede wszystkim musi być cierpliwy i przezorny.

— Więc cóż w końcu ujrzałeś? — zapytał uczony.

— Wszystko, panie, i to ci pragnę opowiedzieć, ale — doprawdy, to nie duma z mojej strony — lecz jako człowiek wolny, z moim wykształceniem, nie mówiąc o stanowisku, majątku, stosunkach, doprawdy chyba mam prawo wymagać, abyś mi pan „ty” nie mówił?

— Ach, przepraszam! — rzekł uczony. — Rzeczywiście! To stare przyzwyczajenie, na które nie zwróciłem uwagi. Masz pan zupełną słuszność, postaram się pamiętać o tym, tylko mi opowiedz wszystko, co widziałeś u Poezji.

— Najchętniej — rzekł cień — wszystko, bo wszystko wiem przecież i wszystko sam widziałem.

— Więc jakże tam było dalej? — Jak wyglądało Jej mieszkanie? — pytał uczony z niezmiernym zajęciem. — Czy przypominało cichy gaj cienisty, czy świątynię? Czy niebo gwiaździste widziałeś nad sobą, z tym uczuciem, że stoisz na wysokiej górze?

— Wszystko to, wszystko razem — rzekł cień. — Wprawdzie nie poszedłem dalej, bo jak panu wiadomo, światło tam oślepia, lecz z przedpokoju wszystko widać bardzo dobrze. Wygodnie mi tam było w tym półmroku; widziałem wszystko i wiem teraz wszystko. Nie darmo przebywałem na dworze Poezji.

— Ale cóż pan widziałeś na nim? Czy bogowie przeszłości przechadzają się po wielkich salach? Czy przebywają w nich bohaterowie, otoczeni blaskiem sławy? Czy niewinne dzieci igrają wesoło, opowiadając sobie sny cudowne?

— Zapewniam pana przecież, że tam byłem, więc musiałem widzieć wszystko, co godnym było zobaczenia i dzisiaj wiem to wszystko. Pan na moim miejscu przestałbyś tam zapewne być człowiekiem, ale ja nim właśnie zostałem! Tam dopiero zrozumiałem swoją wartość i poznałem bardzo bliskie pokrewieństwo, jakie mię łączy z Poezją. Służąc panu, nigdy nie myślałem o tym, nie zwróciłem uwagi, jak dziwnie rosnę zawsze przy zachodzie lub wschodzie słońca, jak wyraźnie występuje moja postać w księżycowym oświetleniu. Teraz dopiero wszystko to stało się jasnym i zrozumiałem dla mnie, tam też postanowiłem zostać człowiekiem!

— Z tym postanowieniem wróciłem do pana, ale już wyjechałeś, porzucając mię bez żadnej pomocy. Było to bardzo przykre: wstydziłem się jako człowiek chodzić bez obuwia i tych wszystkich dodatków, po których się ludzie poznają. Ale cóż było robić? Musiałem się puścić w drogę — mówię to panu w zaufaniu, wierząc, iż nie pomieścisz mojej tajemnicy w żadnej ze swoich książek — otóż wyruszyłem wreszcie pod fartuchem pewnej kucharki, która nie domyślała się nawet, kogo kryje w fałdach swej szaty.

— Wychodziłem zresztą tylko wieczorami i przy blasku księżyca przebiegałem ulice miasta. Rozciągałem się wtedy wygodnie po murach, wspinałem w górę, zaglądałem w okna, do parterowych mieszkań, na piętra, poddasza. Widziałem rzeczy, których nikt nie widział, i przyszedłem do przekonania, iż człowiek jest tak nędzną i lichą istotą, że nie warto ubiegać się o jego imię.

— Nie jestem jednak zmienny, więc gdy raz zdecydowałem się wejść pomiędzy ludzi, jako istota im równa, nie chciałem zrzekać się tego zamiaru. Widziałem i wiedziałem teraz wszystko, co się dzieje na świecie, więc mogłem z wiedzy tej korzystać. Gdybym zaczął wydawać pismo, byłbym się stał bogaczem w mgnieniu oka, bo wszyscy rozchwytywaliby je na wyścigi, ażeby poznać tajemnice bliźnich. Lecz nie lubię skandalu, inną też obrałem drogę: pisałem prosto do tych, których tajemnice przeniknąłem i otoczyli mię wszystkim, czego pożądałem. Przez obawę stali się mymi przyjaciółmi. Drżeli przede mną, lecz opowiadali, że mię kochają. Fe, pogardzam kłamstwem, kazałem sobie też dobrze zapłacić za to, że raczyłem znosić ich obłudę. I krawcy dostarczali mi ubrania (jestem świetnie zaopatrzony), uczeni i profesorowie wszelkich możliwych tytułów, odznaczeń, bogacze — złota. Tym sposobem stałem się tym, czym dziś jestem.

— A teraz do widzenia! Oto bilet wizytowy; mieszkam po słonecznej stronie, a podczas deszczu bywam stale w domu.

I wyszedł.

— Dziwne, dziwne zdarzenie! — powtarzał uczony. I znowu upływały dni i lata. Cień zjawił się powtórnie.

— Jak się pan miewa? — spytał.

— Ach — odparł uczony — źle mi się wiedzie. Piszę0 wszystkim, co prawdą jest na świecie, co jest pięknem i dobrem, a nikogo to nie obchodzi. Doprawdy, jestem w rozpaczy, — to boli!

— Złą pan obrałeś drogę — rzekł cień z wielką powagą — patrz: ja tyję, mnie dobrze, a przecież o to chodzi? Nie umiesz żyć na świecie i dlatego jesteś chory. — Trzeba się przejechać, podróż panu dobrze zrobi. Właśnie się wybieram w dalszą trochę drogę, może zechcesz mi towarzyszyć jako cień mój, — zgoda? Koszta biorę na siebie. Będzie nam bardzo przyjemnie.

— Pańska podróż długo potrwa? — zapytał uczony.

— To zależy. W każdym razie dla pana byłaby z pożytkiem. Zostań moim cieniem, a nic cię kosztować nie będzie.

— Ależ to szaleństwo!

— Tak bywa na świecie, — i tak będzie zawsze — rzekł cień na pożegnanie.

Coraz gorzej się działo uczonemu: gnębiły go zmartwienia i kłopoty, a jego piękne myśli, które oddawał ludziom, nie zwracały nawet uwagi. Ot — groch na ścianę.

W końcu zachorował.

— Wyglądasz pan jak cień — mówili ludzie, nie domyślając się, że przy tych słowach dreszcz przebiegał po ciele biednego człowieka.

— Trzeba się leczyć, jechać do wód, do kąpieli — powtarzał dawny cień, który go znowu odwiedzał. — To konieczne. Inaczej nie powrócisz pan do zdrowia. Po starej znajomości zabiorę cię z sobą, opiszesz za to naszą podróż i będzie nam we dwóch przyjemniej. Sam muszę jechać do wód, bo mi broda rosnąć nie chce, a to przecie choroba. Muszę koniecznie mieć brodę. Bądź pan rozsądny i przyjmij moją propozycję, — jesteśmy przecież stworzeni dla siebie.

I pojechali razem. Cień był panem, a pan cieniem, lecz nikt się tego nie domyślał. Jeździli razem konno i powozem, przechadzali się, a zawsze uczony musiał iść obok, za — albo przed — cieniem, stosownie do położenia słońca. Cień zajmował miejsce główne, honorowe, ale uczony na to nie zwracał uwagi; był to człowiek dobrego serca i łagodny.

Raz przemówił serdecznie:

— Wzrośliśmy razem i jesteśmy dzisiaj nierozłączni, po co ten” pan” między nami? Czy nie lepiej, jak przyjaciele, mówić sobie po imieniu?

— Mówisz pan rzeczywiście rozumnie i szczerze — rzekł cień — i powinienem równie szczerze ci odpowiedzieć. Jako człowiek uczony, wiesz najlepiej, jak szczególne bywają usposobienia. Są ludzie, co nie mogą znieść zapachu róży, mdleją od tego, — innych dreszcz przebiega na samo wspomnienie zgrzytu żelazu po szkle; ja podobnego doznaję wrażenia, gdy ktoś do mnie” ty” mówi.

Ten krótki wyraz wciska mię do ziemi. To nie duma, jak pan widzisz, ale nadwrażliwość. Nie mogę.

Dlatego tylko nie mogę się zgodzić, abyś pan mi „ty” mówił; ale sam chętnie będę nazywał cię po imieniu i tym sposobem spełnię choć połowę twego życzenia.

I odtąd dawny cień mówił „ty” do swego pana.

— To jednak trochę za wiele! — pomyślał sobie uczony, ale nic nie powiedział i tak pozostało.

W miejscu kąpielowym pełno było gości, a pomiędzy innymi prześliczna królewna, która była chora na wzrok zbyt przenikliwy, co ją czyniło bardzo niespokojną.

Ujrzawszy nowo przybyłych, poznała natychmiast, że różnią się od innych ludzi.

— Mówią, że tu przyjechał, aby mu broda wyrosła, — rzekła sama do siebie — ale ja widzę jego prawdziwą chorobę: ten człowiek nie ma cienia.

To ją zaciekawiło, a że była królewną, więc nie robiła sobie z ludźmi ceremonii i na przechadzce pierwsza zagadnęła nieznajomego.

— Pańska choroba polega na tym, że nie masz cienia — rzekła.

— Z radością widzę — odparł cień spokojnie — znaczne polepszenie w zdrowiu waszej królewskiej mości i cieszę się z tego niezmiernie. O wzroku chorobliwie przenikliwym nie może być już mowy, jeśli nie widzisz pani mego cienia. To bardzo pocieszające. Prawda, że cień ten także jest dość oryginalny, ale gdybyś była chorą, poznałabyś go w jednej chwili.

— Jak to? — rzekła królewna, zadziwiona i ucieszona zarazem.

— Czy nie widzisz pani osoby, która nie odstępuje mię ani na chwilę i zawsze jest po stronie przeciwległej słońcu? To mój cień. Różni się trochę od cienia innych ludzi, ale to jego zaleta. Lubię rzeczy oryginalne, pospolitych nie znoszę. Jeśli więc ubieramy służbę w kosztowną liberię, dlaczego nie miałbym ubrać cienia swego jak człowieka? Pozwalam nawet, aby miał jeszcze cień własny. To są rzeczy kosztowne, ale stać mię na to, a lubię oryginalność.

— Czyżbym rzeczywiście była uleczoną? — pomyślała królewna. — Wprawdzie te wody mają cudowne własności, ale — W każdym razie jeszcze nie wyjadę, gdyż podoba mi się tutaj towarzystwo i czas mi wesoło upływa. Ten obcy książę — (bo musi to być książę!) — także bardzo zajmujący, żeby mu tylko broda nie urosła, bo zaraz by wyjechał.

Wieczorem był bal świetny i królewna tańczyła z cieniem. Ona tańczyła lekko, lecz on lżej bez porównania; takiego tancerza jeszcze nie widziała. Rozmawiała z nim potem o swojej ojczyźnie, którą on zwiedzał podczas jej nieobecności; a że wszędzie ciekawie zaglądał przez okna, zarówno do pałaców, jak. do zwykłych domów, więc mógł jej opowiedzieć wiele rzeczy, które ją ubawiły i zdziwiły.

Musi to być niezmiernie wykształcony człowiek — pomyślała i zaczęła zwracać się do niego z nadzwyczajnym szacunkiem.

Tańczyli z sobą znowu i królewna zakochała się w cieniu zupełnie; chciała mu nawet powiedzieć, że wybiera go sobie na męża, ale się jeszcze powstrzymała. Była to osoba przezorna.

— Jest wykształcony — rzekła, rozważając wszystko — to dobrze; tańczy cudownie — to też wielki przymiot; ale czy ma gruntowne wiadomości z nauk ścisłych? Pod tym względem trzeba go przeegzaminować.

I zadała mu zaraz tak trudne pytanie, że sama nie umiałaby na nie odpowiedzieć. Ale cień tylko uśmiechnął się dziwnie.

— Nie możesz mi pan na to odpowiedzieć? — dopytywała ciekawie królewna.

— Uczyłem się tego, będąc dzieckiem — odparł — i myślę, że cień mój nawet, który tam przy drzwiach stoi, odpowie ci, pani, zadowalająco.

— Cień pański? — powtórzyła zdumiona królewna. — To byłoby ciekawe!

— Nie ręczę za to — rzekł cień — lecz przypuszczam. Od tylu lat nie rozłączamy się z sobą, słyszy wszystko, co mówię, więc mam prawo się spodziewać, że coś przy nim zostało. Zresztą możemy się przekonać, tylko niech wasza królewska mość zwróci uwagę, że to nie cień zwyczajny, ale osobistość, która jest bardzo dumną z podobieństwa swego do człowieka; więc jeżeli mieć chcemy dobre odpowiedzi, musimy go wprowadzić w dobry humor, obchodząc się z nim, jak z człowiekiem.

— Ależ to mi się niezmiernie podoba! — zaśmiała się królewna.

Podeszli razem do uczonego męża, który stał spokojnie we drzwiach, i królewna rozpoczęła z nim rozmowę o księżycu, słońcu i pięknej naturze, o człowieku, jego życiu, duszy i dążeniach, a uczony odpowiadał pięknie i rozumnie.

Co to być musi za człowiek, kiedy ma cień laki mądry! — pomyślała królewna. — Prawdziwe szczęście i błogosławieństwo dla kraju mego i poddanych, że wybiorę takiego męża.

Tak też uczyniła, lecz umówili się z cieniem zachować pod tym względem tajemnicę, póki królewna do swego państwa nie powróci.

— Tajemnicę zachowam nawet przed własnym cieniem — przyrzekał cień uroczyście i miał do tego poważne powody.

Wkrótce przybyli razem do ojczyzny narzeczonej.

— Posłuchaj, przyjacielu — rzekł wówczas cień do uczonego — jestem dzisiaj szczęśliwy i potężny, jak mało kto na tym świecie, — chcę też coś zrobić i dla ciebie. Zrobię nawet bardzo wiele. Daję ci w moim pałacu mieszkanie, będziesz jeździł ze mną w królewskim powozie i wyznaczam ci pensji sto tysięcy talarów rocznie; ale musisz za tę cenę nazywać się moim cieniem i nikt wiedzieć nie powinien, że niegdyś byłeś człowiekiem. Oprócz tego musisz raz na rok, kiedy będę z balkonu ukazywał się memu ludowi, leżeć u nóg moich, niby cień prawdziwy. Bo widzisz — dzisiaj zaślubiam królewnę, — wieczorem nasze wesele.

— Ależ to szaleństwo! — zawołał uczony. — Na to się nie zgadzam i nie zgodzę nigdy! Chcesz oszukać królewnę i cały jej naród, a ja mam ci dopomagać! Nie, nie! Całą prawdę powiem jej natychmiast, powiem, że jestem człowiekiem, a ty tylko cieniem, w suknie przebranym.

— Nikt ci nie uwierzy; — zupełnie szczerze radzę: bądź rozsądny, przyjacielu, nie zmuszaj mię, ażebym wezwał pomocy straży.

— Idę wprost do królewny!

— To ja, mój kochany, a ty tylko do więzienia. Tak się też stało rzeczywiście, gdyż straż była posłuszną narzeczonemu królewny.

Cień udał się do pokoju przyszłej żony.

— Drżysz? — zapytała go królewna. — Co się stało? Nie rozchorujże się dzisiaj, w dzień naszego ślubu!

— Straszną chwilę przeżyłem — odparł cień, siadając — nic dziwnego, że nie mogę zapanować jeszcze nad wzruszeniem. Wyobraź sobie tylko — biedny mój cień zwariował! Co za przykrość! Zdaje mu się, że się stał człowiekiem, i nie dość na tym — że ja jestem jego cieniem!

— Ależ to okropne! — szepnęła królewna. — Czy go uwięziono?

— Rozumie się. Biedny cień mój! wątpię, czy kiedy odzyska przytomność.

— Biedny! — powtórzyła ze współczuciem królewna. — Co za nieszczęście. Dobrodziejstwem byłoby dla niego, gdyby mu teraz odebrano życie. I z drugiej strony — dla spokoju państwa — kto wie — ludzie nieraz tak łatwo się łudzą. — Tak, zdaje mi się, że jest naszym obowiązkiem skazać go na śmierć dla spokoju państwa i jego własnego dobra.

— Smutna konieczność! Wierny sługa od lat tylu! — wzdychał cień, niby głęboko zmartwiony.

— Jesteś szlachetny! — rzekła wzruszona królewna. Wieczorem miasto było iluminowane, działa grzmiały na wiwat! wojsko stało pod bronią, — wesele było, co się zowie! Nowy król z piękną żoną ukazali się na balkonie, by dziękować ludowi za radosne okrzyki.

Nieszczęśliwy uczony ich nie słyszał, więzienie było puste, — nie wiadomo, gdzie go pochowano.

wi;k

Indiańska przypowieść o dwóch wilkach

Pewien stary Indianin Cherokee nauczał swoje wnuki. Powiedział im tak:
– Wewnątrz mnie odbywa się walka. To straszna walka.

Walczą dwa wilki:

jeden reprezentuje strach, złość, zazdrość, smutek, żal, chciwość, arogancję, użalanie się nad sobą, poczucie winy, urazę, poczucie niższości, kłamstwa, fałszywą dumę i poczucie wyższości.

Drugi to radość, zadowolenie, zgoda, pokój, miłość, nadzieja, akceptacja, chęć zrozumienia, hojność, prawda, życzliwość, współczucie i wiara.

Taka sama walka odbywa się wewnątrz was i każdej innej osoby.

Dzieci myślały o tym przez chwilę, po czym jedno z nich zapytało:
– Dziadku,  a który wilk wygra?
– Ten, którego nakarmisz – odpowiedział stary Indianin.

Żródło: mojajoga.wordpress.com

100_2018Opowieść o kwiatku

Był sobie kwiatek, który zawsze odwracał się do słońca, chciał być jak słońce, wyglądał jak słońce, ale słońcem nie był. Bardzo mu było smutno z tego powodu. Dorodny, żółty patrzył na inne kwiaty. I co z tego, myślał, że sięgam tak wysoko, nie jestem słońcem. Pewnego dnia do ogrody weszła dziewczynka. Kwiat zobaczył ją pierwszy raz. Dziewczynka aż podskoczyła z zachwytu – słońce krzyczała, mamy w ogrodzie słońce. Kwiat dumnie wyprężył płatki. A jednak, pomyślał, dla niektórych mogę być słońcem………… i żył długo i szczęśliwie.

    „Urodzić się znaczy to samo, co dostać w prezencie cały świat.”  (Jostein Gaarder)

„Urodzić się znaczy to samo, co dostać w prezencie cały świat.” (Jostein Gaarder)

Co ojciec czyni jest zawsze słuszne

Andersen Hans Christian

“Kiedy byłem dzieckiem, często opowiadano mi tę historyjkę i za każdym razem wydawała mi się piękniejsza. Brzmi ona tak:

W pewnej wsi żyło sobie małżeństwo. Oboje byli już starzy i wcale im się nie przelewało. Mieli konia, który pasał się w przydrożnych rowach. Gospodarz jeździł na nim albo wypożyczał go sąsiadom do pracy. Mimo to doszedł kiedyś razem z żoną do przekonania, że można by za tego konia dostać coś użyteczniejszego w gospodarstwie. Nie wiedzieli tylko, co to mogłoby być. – Mój drogi – rzekła gospodyni – Ty już to najlepiej załatwisz! Niedaleko jest jarmark, jedź tam i sprzedaj konia lub zamień go na coś innego. Co uczynisz, będzie zawsze słuszne. Mówię ci, jedź na jarmark. Zawiązała mu chustkę na szyi, wygładziła kapelusz, ucałowała na drogę, a on dosiadł konia i pojechał. Po drodze spotkał znajomego, który pędził na jarmark krowę. – Można by zamienić konia na tę krowę! – pomyślał sobie – Cóż za rozkosz mieć własne mleko, ser, śmietanę i masło! Zbliżył się doń i rzekł: – Kochany sąsiedzie! Koń kosztuje więcej niż krowa, ale wolę krowę, bo da mi to, czego właśnie potrzebuję. Zamieńmy się! – Zgoda! – odrzekł sąsiad – i zaraz dokonali zamiany. Gospodarz w zasadzie mógł już wracać do domu, ale chciał zwiedzić targ i popatrzeć na ludzi. Poszedł więc dalej i spotkał chłopa pędzącego owcę. Była okazała i miała dużo wełny. – Chciałbym mieć taką owcę! – pomyślał sobie – Nie potrzebuje wiele trawy, a na zimę można ją wziąć do izby. Jest dla nas lepsza niż krowa! Właściciel owcy zgodził się ochoczo na zamianę i gospodarz popędził ją na jarmark. Niedługo potem zobaczył chłopa niosącego pod pachą tłustą gęś. – Aj, do licha! – zawołał gospodarz – To mi gąska co się zowie. Ileż na niej smalcu, ile pierza. Jakże pięknie pływałaby po naszym stawiku. Tyle razy moja żona marzyła o gąsce. Teraz będzie ją miała! W mieście ścisk panował wielki. Pod jakimś płotem zobaczył nasz gospodarz piękną kurę. Przyszło mu na myśl, że nawet więcej warta od kur proboszcza. Kura żywi się zresztą sama, nie przyczynia wydatków, a daje wyborne jaja. Nowy interes został zawarty niezwłocznie. Gospodarz napracował się tyle podczas drogi, że poczuł nagle głód. Wstąpił do karczmy. A tam na samy progu spotkał człowieka z ogromnym worem na plecach. – Cóż to macie? – spytał go. – Zgniłe jabłka dla świń. Pełny wór! – To mnóstwo dobrego towaru! – pomyślał gospodarz. – Co mi dacie gospodarzu za te jabłka? – spytał nieznajomy. – A tę oto kurę. Gospodarz wniósł wór do szynku i oparł o piec nie pomyślawszy, że w nim mocno napalono. W izbie pełno było handlarzy koni i wołów. Było tam też dwu Anglików, a Anglicy – wiadomo – lubią się zakładać. Nagle wszyscy poczuli odór piekących się zgniłych jabłek. – Cóż to jest?! – wykrzyknęli i niebawem dowiedzieli się całej historii zamian. – Ano dostaniecie, panie gospodarzu, kilka porządnych szturchańców od żony! – rzekli Anglicy. – Dostanę od żony pocałunki, a nie szturchańce! – Załóżmy się! Damy ci worek dukatów, jeśli wygrasz! – Zgoda – powiedział chłop i zakład stanął. Włożyli worek na wózek karczmarza, potem sami na niego wsiedli i niedługo dotarli na miejsce. – Dobry wieczór! – rzekł gospodarz do żony. – Dziękuję ci mój drogi za dobre słowo – odparła. – Zamieniłem naszego konia! – Majster z ciebie, jak zawsze! – odrzekła obejmując go. – Dostałem za niego krowę. – Dzięki Bogu! Będziemy mieli teraz mleko, masło i ser! Wyśmienicie zrobiłeś! – Ale zamieniłem ją potem na owcę. – Wiesz co, to nawet lepiej. – powiedziała – Zawsze działasz z rozwagą. Dla owcy wystarczy nam trawy. No i oprócz mleka i sera będziemy mieli wełnę na ubranie. Bardzo dobrze postąpiłeś! – Potem zamieniłem owcę na gęś. – Co? A to będziemy mieli na święta smaczną gąskę! Jak to dobrze. A do tego pierze i smalec. Bardzo jestem rada! – Oddałem tę gęś za kurę! – Dobra to zamiana. Kura znosi jaja i wysiaduje kurczęta. Będziemy mieli drobiu co niemiara. Zawsze o tym marzyłam! – Na koniec zamieniłem kurę na worek zgniłych jabłek. – oświadczył gospodarz. – Dajże mi całusa! – zawołała radośnie – Doskonale się składa. Przed chwilą sąsiadka mi powiedziała, że nasz sad nic niewart, bo nie daje ani jednego zgniłego jabłka. Teraz pokażę jej cały worek! – to rzekłszy pocałowała męża w same usta. – Podoba mi się to! – zauważył jeden z Anglików – Mimo strat bardzo tu wesoło. Warto zapłacić takim ludziom! Dobył worek ze złotem i wręczył go gospodarzowi.

Słyszałem tę historyjkę, jak jeszcze byłem dzieckiem i opowiadam ją Wam, żebyście pamiętali: CO OJCIEC CZYNI, JEST ZAWSZE SŁUSZNE I NA DOBRE WYCHODZI!”

nieśmiałość

Philip G. Zimbardo “Nieśmiałość. Co to jest? Jak sobie z nią radzić?”

” Pewnego dnia, w małej sycylijskiej wiosce, w poczekalni przychodni lekarskiej trzech pacjentów spierało się o przymioty swoich lekarzy. „Nie ma lekarza, który dokonywałby zabiegów sprawniej niż mój doktor”, powiedział pan Ninni. „Potrafi bezboleśnie usunąć z moich stóp ciernie i rzepy, na które zdarza mi się nadepnąć, gdy pilnuję owiec”. „To nic w porównaniu z doktorem Baccigaluppi, który wymyślił najwspanialsze lekarstwo kojące rany od lin, jakie robią mi się na dłoniach od wciągania na ląd łodzi rybackich”. „Proste leczenie prostych dolegliwości”, powiedział trzeci młody człowiek. „Zawsze, gdy opanowuje mnie obsesyjny lęk, że nie zdołam nakarmić mojej biednej rodziny, potrafię hipnotyzować się i odsuwać swoje troski poprzez wyobrażenie sobie, że jest dość chleba, by wykarmić wszystkich ludzi na ziemi – czego nauczył mnie dobry doktor Odrabmiz”. Nie będąc w stanie rozwiązać problemu, który z ich lekarzy przewyższa innych, zwrócili się do starego dozorcy, który przysłuchiwał się ich rozmowie: „Staruszku, słyszałeś, jakie stosują metody leczenia, powiedz, który z naszych lekarzy jest twoim zdaniem najlepszy?” „Wszyscy są na pewno znakomitymi specjalistami i wykazują w swoim leczeniu wiele wiedzy i wyobraźni. Jestem tylko prostym, nie wykształconym człowiekiem i nie umiem wam pomóc rozstrzygnąć, która metoda leczenia i który z tych świetnych lekarzy jest najlepszy. Mogę jedynie zaofiarować parę butów panu, panie Ninni, swoje rękawice panu, który ciągnie liny, a mojemu głodnemu przyjacielowi miskę makaronu dzisiaj, a od jutra posadę mojego asystenta”. Morał: Czasem prosty „manewr” zapobiegawczy okazuje się sensowniejszy od najcudowniej skomplikowanych kuracji”

images

Irvin Yalom, Dar terapii

„Jedna z moich ulubionych opowieści o uzdrawianiu pochodzi z książki Hermanna Hessego „Gra szklanych paciorków”. Oto w czasach biblijnych żyło dwóch znanych uzdrowicieli: Josphus i Dion.   Obydwaj byli niezwykle skuteczni, pracowali jednak odmiennymi metodami. Młodszy, Josephus leczył spokojnym, natchnionym słuchaniem. Pielgrzymi mu ufali. Cierpienie i lęk wsiąkały w jego uszy jak woda w piasek pustyni, a penitenci odchodzili oczyszczeni i spokojni. Starszy, Dion, aktywnie konfrontował się z tymi, którzy szukali jego pomocy. Odkrywał ich niewyznane grzechy. Był wielkim sędzią, udzielał ostrej nagany, rugał, naprostowywał i czynnie interweniował. Traktował penitentów jak dzieci, radził, karał pokutą, nakazywał pielgrzymki i małżeństwo, zmuszał wrogów do zgody.                                                          

Nigdy się nie spotkali i rywalizowali ze sobą wiele lat, aż kiedyś Josphus zachorzał duchowo, popadł w czarną rozpacz i ogarnęły go myśli o samozniszczeniu. Nie mogąc sam siebie uleczyć własnymi metodami, wyruszył w podróż na południe, by szukać pomocy u Diona.                                                                                                               

Pewnego popołudnia odpoczywając w oazie, wdał się w rozmowę ze starszym podróżnikiem. Gdy opisał cel i przeznaczenie swej wędrówki, podróżny zaoferował mu się jako przewodnik i towarzysz w poszukiwaniu. Później, podczas długiej wspólnej wędrówki, ujawnił kim jest. Mirabile dictu: oto Dion we własnej osobie – ten właśnie człowiek, którego Josephus szukał.                                                                

Dion bez wahania zaprosił swego młodszego, zrozpaczonego rywala do domu, gdzie przez lata żyli i  pracowali razem. Najpierw Josephus był jego służącym. Później awansował na ucznia, w końcu – na pełnoprawnego partnera. Wiele lat później Dion zachorował i, już na łożu śmierci, poprosił młodszego kolegę, by ten wysłuchał jego spowiedzi. Mówił o tym, jak kiedyś Josephus straszliwie chorował, jak się wybrał w podróż do starego Diona, by u niego szukać pomocy. Mówił jakim cudem dla Josephusa było to, że jego współtowarzysz podróży i przewodnik okazał się samym Dionem.                                                                                                                                        Teraz w godzinie śmierci – rzekł Dion Josephusowi – nadeszła pora, by złamać milczenie otaczające ten cud. Wówczas – wyznał – jemu samemu zdawało się to cudem, ponieważ on sam popadł w rozpacz. On również czuł się pusty i martwy duchowo i, nie umiejąc sobie pomóc, wybrał się w podróż w poszukiwaniu pomocy. Tej nocy, gdy się spotkali w oazie, pielgrzymował do słynnego uzdrowiciela zwanego Josephusem.                                                                                                                                                                  Opowieść Hessego zawsze mnie nadzwyczajnie poruszała. Uderza mnie płynący z niej głęboko pouczający przekaz na temat dawania i otrzymywania pomocy, uczciwości i  obłudy, relacji między uzdrowicielem, a pacjentem. Obydwaj mężczyźni uzyskali wielką pomoc, ale każdy z nich – inaczej. Młodszy uzdrowiciel otrzymał pokarm, opiekę, nauki, znalazł mistrza i rodzica. Starszemu pomogło to, że służył komuś innemu, zyskał ucznia, który go obdarzył synowską miłością, szacunkiem i wybawił od izolacji.                                                                                                                                                                    Dziś jednak, gdy powracam do tej historii, zastanawiam, się czy ci dwaj zranieni uzdrowiciele nie mogli sobie jeszcze lepiej pomóc. Być może ominęła ich możliwość czegoś głębszego, bardziej autentycznego, przynoszącego potężniejszą zmianę. Być może prawdziwe uleczenie nastąpiło dopiero podczas sceny śmierci, gdy odnaleźli uczciwość w ujawnieniu, że byli współtowarzyszami podróży – obaj tylko ludźmi, aż zbyt ludzkimi istotami. Obaj znaleźli pomoc, ale dwudziestoletni sekret mógł stanąć na drodze głębszemu rodzajowi pomocy i taką głębszą pomoc uniemożliwić. Co by się stało gdyby Dion uczynił swoje wyznanie 20 lat wcześniej, gdyby uzdrowiciel i poszukujący pomocy wspólnie stawili czoła pytaniom, na które nie ma odpowiedzi?                                                                             

We wszystkim tym pobrzmiewa echo rady Rilkego: „…chcę pana, mój drogi, prosić, tak bardzo, jak tylko potrafię, by był pan cierpliwy wobec wszystkiego, czego jeszcze nie potrafi rozwiązać Pańskie  serce i by spróbował Pan polubić same pytania”. Dodałbym do tego: próbuj też pokochać tych, co pytają.”

Michael Yapko, Kiedy życie boli

“Dawno temu żyło indiańskie plemię, którego członkowie potrafili tworzyć misterną ceramikę, tkać przepiękne dywany i produkować różne inne przedmioty codziennego użytku… jak się zdaje, po to by dać świadectwo… i połączyć się z nieskończonym pięknem świata…na niektórych wyrobach przedstawiano magiczne symbole, przekazywane z pokolenia na pokolenia, inne były ozdobione wzorami zaczerpniętymi z natury.. . każdy szczegół był wykończony z wielką pieczołowitości… były to zaiste owoce natchnienia… w których indywidualność artysty mieszała się z otaczającym go światem… kolory jaskrawe i stłumione… czyste, podstawowe… pochodzące z ziemi, po której stąpali ich twórcy… z ich najbliższego otoczenia… miękkość linii i niezrównana harmonia kształtów ukazywana spontanicznie, lecz świadomie… wraz z każdą dodaną nitką… wraz z każdym delikatnym ruchem dłoni … z pierwotnych wzorów wykwitały nowe… dzięki precyzyjnej obróbce surowych materiałów… materiałów pochodzących z różnych źródeł… dobrze znanych źródeł… i choć można sobie było wyobrazić, co z nich powstanie, to ostateczny efekt zawsze zadziwiał… był nieoczekiwany… lecz przyjmowany z radością… I być może zaciekawi cię fakt, że według tych mistrzowskich rzemieślników tylko bogowie mogli być doskonali…. i bogowie poczuliby się bardzo urażeni, gdyby któryś ze śmiertelników osiągnął doskonałość na jakimkolwiek polu… nawet przypadkiem… i dlatego każdy dywan… każdy przedmiot…. każde naczynie…. oszpecone było dziwaczną linią albo wzorem, albo kolorem…. było to rozmyślne odstąpienie od doskonałości …celowy błąd… który artysta starannie umieszczał na swoim dziele… żeby nie obrazić bogów … ”

 DSC01162

To, co nowe”  (fragment)   Bert Hellinger 

 Życie odnawia się w każdej sekundzie. Płynie dalej właśnie dlatego, że z chwili na chwilę staje się  nowe. Kiedy kończy się to, co nowe, kończy się też życie.   Dokąd zmierza z reguły nasz wewnętrzny kierunek?   Czy kroczy przed siebie, ku temu co nowe?   A może szukamy czasami w przyszłości tego, co stare?   Czy też chcemy w przyszłości powtórzyć coś, czego się powtórzyć nie da, ponieważ już dawno  bezpowrotnie się zakończyło?   Czy kręcimy się w kółko, zamiast ruszyć ku temu, co nowe w sposób twórczy?   Czy trwamy być może przy tym życiu które się starzeje, a ono nie ma tym samym możliwości  przepłynąć odnowione ku przyszłości?  Jaka jest ta najważniejsza misja w naszym życiu? Zawsze patrzeć ku temu, co nowe, w którym  wszystko może się toczyć dalej.   W jaki sposób unikamy tego, co nam pisane? Kiedy patrzymy tylko i wyłącznie na to, co stare.  Jak to możliwe, że tak intensywnie potrafimy się zajmować czymś, co już było, zamiast iść do przodu?   Jakie okowy wiążą nas z tym, co minione? Bez względu na to, jak dziwnie to być może zabrzmi,  kajdany które z lękiem i drżeniem  wiążą nas z przeszłością to nic innego jak nasze sumienie.   Czego to sumienie od nas wymaga? Otaczania z szacunkiem tego, co stare i tradycji, nawet jeśli  często okazuje się już ona przestarzała i niedorzeczna. Nasze sumienie wzbrania się przed tym, co  nowe tworząc w ten sposób ułudę, że tylko tak jesteśmy w stanie zapewnić sobie przynależność do  naszej grupy. Wymaga od nas, abyśmy weszli w ruch nieustającego krążenia wiecznych powtórzeń.    W jaki sposób zyskamy siłę pozwalającą nam wyjść poza wymagania naszego sumienia? Pozostając w  ciszy.  To w tej ciszy w naszym wnętrzu usłyszymy zupełnie inne polecenie. Takie, które każe zawrócić i  pozwoli nam prowadzić się innym siłom. To jest misja kroczenia ku temu, co nowe.   Takie zlecenie przychodzi do nas z innego wymiaru i wychodzi daleko poza znana nam już  rzeczywistość.   Tylko w ciszy, długiej ciszy, usłyszymy to zlecenie, pojmiemy je i znajdziemy drzwi ku temu, co nowe.

droga do zmiany

  „Drogi”  Bert Hellinger   

Drogi powstają poprzez podążanie wkonkretnym kierunku. Poruszamy się na nich w przód wtedy, kiedy  każdą  pokonaną  już  część,  pozostawimy  za  sobą.  Jednak  droga,  którą już przeszliśmy, pozostaje.  Możemy ponownie na nią wrócić, być może po to, żeby zabrać coś, czego zapomnieliśmy. Być może po  to, żeby dokładniej przyjrzeć się czemuś, obok czego przeszliśmy nieuważnie. Być może też po to, żeby  znów odwiedzić kogoś pozostawionego za sobą lub, aby go ze sobą zabrać.    Wracając jednak na drogę, którą już wcześniej przebyliśmy, możemy się zgubić. Podążamy wówczas  znaną nam drogą tam i z powrotem, przyzwyczajając się równocześnie do jej ścieżek. Wtedy droga ta,  zamiast prowadzić nas dalej, staje się pułapką i celem samym w sobie.     Niektóre z dróg wprowadzają nas w błąd i dopiero po pewnym czasie czujemy, że przebywaliśmy na  szlaku  prowadzącym  donikąd  lub  wylądowaliśmy w ślepej  uliczce.  Wówczas,  aby  dotrzeć do celu,  pozostaje nam tylko droga powrotna, do tego rozwidlenia, na którym obraliśmy ędny kierunek.    Niektórym  droga  powrotna  wydaje  się być  zbyt  męcząca,  szczególnie  gdy  długo  ądzili. Wtedy  zatrzymują się oni w miejscu, starają się poukładać to, co im pozostało, choć są na drodze bez wyjścia.  Ścieżka ta, chociaż niewłaściwie obrana, staje się dla nich celem samym w sobie.     Obok prostej drogi są też drogi kręte. Wiele z nich wydaje się być tylko drogami okrężnymi, jednak z  czasem okazują się być najlepszymi z dróg, gdyż dają nam one nowy ogląd i nowe doświadczenia, które  na prostej drodze pozostawałyby przed nami ukryte i niedostępne.    Niektórzy pozostają na drogach okrężnych dłużej, niż to potrzebne, utykają i nigdzie nie trafiają, ponieważ  zarówno droga, jak i jej cel oraz granice czasu, są ze sobą mocno związane. Połączenie ich udaje się  tylko w odpowiedniej chwili.    Często mamy przed oczyma wyraźny cel, a prowadząca nas tam droga jest już z góry wyznaczona, np.  cel zawodowy. Kiedy cel ten jest nam znany, znamy też prowadzący do niego szlak. I choć mogą na nim  wystąpić pewne utrudnienia, które trzeba pokonać, droga prowadząca do tego celu pozostanie dla nas  przejrzysta.    Często podążamy jednak ścieżką, której cel i koniec pozostają dla nas tajemnicą. Taka droga nazywana   jest naszą drogą życiową. Dopiero spoglądając wstecz możemy rozpoznać, dokąd nas doprowadziła. Cel  tej drogi jest czasami o wiele większy, niż początkowo myśleliśmy lub na co mieliśmy skrycie nadzieję.  Często ścieżka ta prowadzi nas ku zadaniu albo wyzwaniu, którego chętnie byśmy uniknęli. Spoglądając  jednak wstecz rozpoznajemy, że to na tej drodze wzrośliśmy ponad siebie lub, być może dokładniej, że to  na tej drodze byliśmy prowadzeni, napędzani i wzięci w służbę przez coś większego, niż my sami. Taka  droga prowadzi nas do naszego właściwego celu. 

Dodaj komentarz